Pewnie nie raz słyszałaś z ust bezdzietnej koleżanki lub przedstawiciela płci męskiej (najgorzej jak od własnego męża), że Tobie to dobrze – siedzisz sobie w domu z dzieckiem, nic nie musisz robić, kawki się napijesz, z koleżankami przez telefon pogadasz, na spacerek pójdziesz. Taka to pożyje. Nie to co cały lud pracujący na etacie. Muszą biedaki rano wstawać, wychodzić z domu nawet w niepogodę, stać w korkach, no i pracować 8 godzin. Przyszedł więc czas na słowa sprostowania. Po pierwsze kto i dlaczego nazwał to urlopem? Przecież to się automatycznie kojarzy z wakacjami, a urlop macierzyński ma z nimi niewiele wspólnego. Po drugie dlaczego „siedzenie”? Przecież jak ktoś jest na urlopie to mówi: jestem na urlopie albo przebywam na urlopie, lub po prostu – mam urlop. A przy macierzyńskim to się utarło, że kobieta siedzi. Powiem Wam na własnym przykładzie, jak naprawdę wygląda takie „siedzenie na macierzyńskim”.

Ja to jestem taki typ, co to zawsze znajdzie sobie coś do roboty. A w domu robota nigdy się nie kończy. Dzień zaczynam więc zwykle od ogarniania chaty. Trzeba powynosić część zabawek starszej córki z salonu do jej pokoju, poodkurzać lub pozamiatać salon z kuchnią, rozpakować zmywarkę lub ją zapakować i włączyć. Zdarza się, że w zlewie czekają nieumyte gary, chociaż ostatnio mocno się pilnuję, żeby myć je jednak wieczorem. Idę pościelić łóżka i zwykle z rana nastawiam jakieś pranie. Najpierw muszę je posortować wedle kolorów, potraktować te bardziej poplamione wybielaczem i dopiero wtedy trafiają do pralki. Następnie kieruję swe kroki do suszarki, aby ją zwolnić przed kolejną porcją prania. I znowu sortowanie na rzeczy, które trzeba wyprasować  i które wystarczy złożyć. Poskładanie bielizny i skarpetek i poroznoszenie wszystkiego w cztery różne miejsca. Ostatnio mam też nawyk prasowania od razu, tego co ściągam z suszarki. Nienawidzę tej czynności, więc gdy uzbiera mi się sterta z kilku prań to dostaję białej gorączki. Mniej boleśnie przebiega prasowanie jak robię to na bieżąco. Na mojej głowie jest tez przygotowanie obiadu, co często wiąże się z wyprawą na zakupy. Tak, tak – to jest wyprawa, bo nie zapominajcie, ze jest ze mną małe dziecko. Często po drodze trzeba zajechać na pocztę lub do apteki. Gdy już wrócę umęczona i objuczona jak wół tymi zakupami to można przystąpić do ugotowania obiadu. Nie zapominajmy o takich rzeczach jak wyrzucanie śmieci, sprzątanie łazienki, wycieranie kurzu i uciapanych szyb i luster itd. Często tej pracy na pierwszy rzut oka nawet nie widać. Ale dzięki temu, że robię to wszystko – dom nie wygląda jak po przejściu huraganu.

Ale chwila, przecież ja jestem na urlopie macierzyńskim, co oznacza, że przy tych wszystkich czynnościach towarzyszy mi małe dziecko. U niektórych dwójka albo nawet trójka (szacun!). Do codziennych zajęć dochodzi więc przede wszystkim opieka nad naszym szkrabem. W zależności od jego wieku mamy: karmienie, przygotowywanie posiłków, sprzątnie syfu po jedzeniu, przewijanie, przebieranie (często kilkakrotne całej garderoby), wspólna nauka i zabawa, całowanie małych stópek i pępuszka, odbijanie, czytanie bajeczek, śpiewanie kołysanek, usypianie, lulanie, noszenie, tulenie, wychodzenie na spacer czy na plac zabaw. A kto jeździ z dzieckiem na szczepienia, patronaże, bilanse, rehabilitację, wizyty u ortopedy, neurologa, okulisty itp. Wiadomo – siedząca na macierzyńskim matka. Za każdym razem są to wyprawy jak na biegun północny, na które trzeba spakować niemal wszystko. Pamiętajmy, że różne są dzieci: jedne są nieodkładalne i uwiązane do naszej nogi, inne potrafią się zająć same sobą i jesteś w stanie zrobić coś w domu. Zresztą jakie by dziecko nie było to każde miewa gorsze dni, jest marudne i jęczące. Jak nie kolki, to ząbkowanie. Jak nie skok rozwojowy to jakieś przeziębienie. Ciągle coś. Dochodzi do tego, ze człowiek pod koniec dnia czuje się jak koń po westernie.

Nie myślcie sobie, że narzekam czy się nad sobą użalam. W końcu nikt mi nie kazał dzieci rodzić. Bardzo lubię swoje życie i wcale mi nie przeszkadza, że mam tyle na głowie. Mój mąż docenia wszystko to, co robię w domu. Wie, że siedzenie z dzieckiem to nie wczasy all inclusive. Niestety nie we wszystkich domach tak jest. Niektórzy panowie mają często pretensje, że żona siedziała cały dzień w domu i nic nie zrobiła, a jeszcze ma czelność skarżyć się, że jest zmęczona. Dlatego chcę Wam uzmysłowić jak takie nicnierobienie wygląda. I niech mi nikt nie wmawia, że pracując na etacie jest się bardziej zmęczonym. Chyba, że pracujesz fizycznie. Pewnie, że praca umysłowa bywa stresująca, że czasem nie wiadomo w co ręce włożyć, że człowiek zapitala cały dzień. Ale przyznajcie sami przed sobą ile tak naprawdę w ciągu 8 godzin pracy rzeczywiście pracujecie. Odliczcie te przerwy śniadaniowo-obiadowe, wyjścia na kawę czy papieroska kilka razy dziennie, pogaduszki w pokoju socjalnym lub na firmowym korytarzu, dyskusje przy biurku z koleżankami z pokoju, przeglądanie internetu, sprawdzanie prywatnej poczty itd. No właśnie. Wiem co mówię, bo gdy wróciłam do pracy po urodzeniu Emilki to odetchnęłam. Mimo, że miałam sporo obowiązków i spraw do ogarniania to psychicznie i fizycznie odpoczywałam.

Trzeba to powiedzieć głośno – siedzenie z dzieckiem w domu to praca jak każda inna. Dlatego panowie, jeżeli wróciliście z pracy do w miarę czystego domu, Wasze dzieci są przebrane, najedzone i mają wytarte śpiki pod nosem, a w kuchni czeka na Was obiad, to wiedzcie, że Wasza żona mocno się naharowała, żebyście zastali taki stan rzeczy. I doceńcie to. Po prostu.